WROCŁAW - OSTRÓW
TUMSKI
LEGENDY
O białej róży
Ponura dość legenda mówi, że jeśli duchowny
siadając w Katedrze znajdzie na swym krześle białą różę, w ciągu trzech dni
czeka go niechybna śmierć. Podobno w XIX w. pewien młody wikary chcąc odwrócić
zły los przerzucił różę na krzesło najstarszego kanonika. Nic mu to nie pomogło
— trzeciego dnia dzwony katedry opłakiwały jego pogrzeb. Podobno dzieje się tak
dlatego, że biskup wrocławski Wawrzyniec, który bardzo kochał róże, zmarł od ich
słodkiego zapachu, gdy służba chcąc mu sprawić przyjemność zapełniła nimi
sypialnię.
Według nieco bogatszej wersji tej legendy biskup Wawrzyniec pokochał prześliczną
Agnieszkę, która wkrótce zmarła. Na jej grobie, przy którym często przebywał
posadzono białą różę. Służba, wiedząc o tym, udekorowała jego sypialnię
eminencji różami. Nocą ukazała się Wawrzyńcowi Agnieszka, podała mu białą różę i
zaprosiła do siebie. Rano znaleziono martwego biskupa z różą w dłoni.
O lwie przy wejściu do Katedry
Po bokach wejścia do Wrocławskiej katedry znajdują się dwie wytarte kamiennie rzeźby — trudno się tego domyśleć, ale jedna przedstawia lwa, druga zaś orła. Legenda głosi, że jeśli samotna kobieta chce poznać swojego przyszłego ukochanego, powinna dotknąć lwa, samotny mężczyzna zaś na odwrót.
Święty bez nóg
Opowieść dotyczy skromnej rzeźby na południowej ścianie
wrocławskiej katedry. Przedstawia ona św. Wincentego, który w lewej ręce trzyma
brewiarz a prawą opiera na udzie, którego w rzeczywistości nie ma. Okrywający
świętego habit skrywa pewną tajemnicę.
W ciepły majowy wieczór w 1469 znany w mieście rzeźbiarz, mistrz Erazm
pożegnawszy przyjaciół, udał się do swojej pracowni na Ostrowie Tumskim. Bardzo
się spieszył – musiał jeszcze skończyć zamówiony przez wrocławskich rajców
posąg. Jednak, gdy mijał szybkim krokiem kościół św. Krzyża poczuł przeszywający
klatkę piersiową ból – osłabione pracą i stresem serce dało o sobie znać. Erazm
osunął się na ziemię i stracił przytomność.
Gdy się ocknął, ujrzał nad sobą twarz chłopca, który nacierał mu skronie wodą.
Mistrz poprosił nieznajomego, by pomógł mu dojść do pracowni. Idąc spostrzegł,
że ten kuleje. Nogi i stopy chłopca były zdeformowane. Mistrz Erazm spytał
chłopca, jak może mu się odwdzięczyć. Ten bez chwili namysłu odpowiedział, że
chce by mistrz nauczył go rzeźbić. Już na drugi dzień Maciej (tak było mu na
imię) rozpoczął naukę. Szybko okazało się, że świetnie radzi sobie z dłutem.
Jednak zazdrośni o jego talent pozostali uczniowie ciągle kpili z jego kalectwa
i przezywali kulasem. Chłopiec cierpliwie znosił upokorzenia okazując się coraz
lepszym rzeźbiarzem.
W pierwszą sobotę grudnia 1470 roku mistrz Erazm zlecił Maciejowi wykonanie posągu św. Wincentego, który zamówił kanonik kapituły katedralnej Jan Paszkowicz. Maciej wziął się do pracy i w cztery miesiące wyrzeźbił świętego odzianego w habit, spod którego wystawały mocne, kształtne i zdrowe nogi… Wieczorem, po skończeniu dzieła modlił się, prosząc Boga by mistrz zaakceptował jego prace. Przed snem Maciek westchnął jeszcze „Ach, gdybym miał takie nogi, nie musiałbym znosić drwin i wyzwisk!”, po czym zmęczony położył się na swym sienniku w rogu warsztatu i usnął. Tej nocy spał niespokojnie… Nagle zobaczył przy swoim łóżku św. Wincentego, który uśmiechnął się dobrotliwie i dotknął jego stóp. Chłopiec poczuł przeszywający ból i obudził się z krzykiem. Spojrzał pod koc. Jego nogi były zdrowe i proste. Wyskoczył z łóżka i pobiegł do pracowni, a tam zobaczył jak jego rzeźba unosi się w powietrzu, a w miejscu gdzie spod habitu wystawała noga świętego, zwisają fałdy materiału, którego nie wyrzeźbił…
Gdy Erazm usłyszał o niesamowitym śnie i zobaczył rzeźbę oraz zdrowe nogi ucznia, powiadomił o wszystkim biskupa. Ten stwierdził, że zdarzył się cud. Wykonaną przez Macieja rzeźbę nakazał umieścić na południowej ścianie wrocławskiej katedry a św. Wincentego ogłosił jej drugim patronem.
Niewrażliwa na ogień rzeźba
Inna rzeźba stoi w północnym ramieniu katedry przy kaplicy Elktorskiej. Przedstawia Matkę Boską trzymającą na ręku Dzieciątko. Wykonał ją w 1854 roku Karol Steinhauser z Bremy, wzorując się na słynnym obrazie Rafaela. Z tymże posągiem związana jest niezwykła i tajemnicza historia z czasów drugiej wojny światowej.
W trakcie obrony Festung Breslau Niemcy
myśleli, że Rosjanie nie będą atakować cennych zabytków. Uczynili więc z katedry
magazyn amunicji i środków wybuchowych. Rosjanie mieli jednak dobrych szpiegów i
szybko dowiedzieli się, ze mają ostrzeliwać właśnie Ostrów.W pewnej chwili
pocisk z radzieckiej armaty trafił w świątynię. Armia Czerwona uznała
swoje działo za cenny okaz flory – armata strzelała z terenu Ogrodu
Botanicznego. Po trafieniu nastąpiła ogromna eksplozja i kościół zaczął się
palić. Ściana ognia w ekspresowym tempie przesuwała się w stronę niezniszczonych
kaplic za głównym ołtarzem. Pewnie płomienie dotarłyby i do nich gdyby nie
zdarzyło się coś dziwnego i niewytłumaczalnego.
Podczas trwania kolejnych eksplozji z cokołu spadła rzeźba Madonny, a
przemieszczający się z ogromną prędkością ogień niespodziewanie zatrzymał się
kilka centymetrów od figurki i zgasł. Dzięki temu mimo ogromu zniszczeń ocalały
kaplice: Elektorska, Mariacka i św. Elżbiety. Co ciekawe rzeźba Madonny pomimo
upadku z wysokiego cokołu nie odniosła żadnego uszczerbku.
Głowa na wieży katedry
Na południowej wieży katedry, od strony Odry, mniej więcej 15 metrów nad ziemią, zobaczyć można kamienną, zastygłą w niemym krzyku głową, która ni w pięć, ni w dziesięć wystaje z muru. Należała ona ponoć do młodego człowieka z ubogiej rodziny, który zakochał się w córce bogatego bankiera. Oczywiście ojciec odrzucił jego awanse, a żeby złagodzić odmowę, obiecał rękę córki, jeśli młodzieniec dorobi się odpowiedniego majątku. Tak też się stało — po kilku latach chłopak wrócił do Wrocławia bogaty. Bankier jednak dowiedział się, ze majątek zawdzięcza rozbojowi i znów odmówił mu ręki ukochanej. Gniewny młodzian w ataku szału podłożył ogień pod dom bankiera, a następnie wdrapał się na wieżę, chcąc lepiej widzieć swe dzieło. Spotkała go jednak zasłużona kara: mury wieży zacisnęły się wokół jego szyi i pochłonęły go tak, że do dziś wystaje z nich tylko głowa z grymasem przerażenia na twarzy. Ta oto ponura legenda kryje w sobie inną, już zapomnianą — głowy lub wizerunki twarzy wmurowywano w ściany kościołów, aby chronić się przed napastującymi żywych duchami, marami i upiorami. Kogo straszył "właściciel" głowy i dlaczego, dziś już nie wiemy...
Widmowy kondukt żałobny
Widmowy kondukt żałobny zwiastujący śmierć jednego z kanoników przemierza podobno czasem nawę główną katedry w dniu patrona kapituły, św. Wincentego z Saragossy. Żyją jeszcze świadkowie, którzy zaklinają się, że feralnego 22 stycznia słyszeli dzwony, modły i śpiewy, choć kościół był pusty. Podobno zdarza się tak od dnia śmierci nieszczęsnych kochanków — Henryka i Marii, którzy odnaleźli się po latach, niestety zbyt późno. Henryk właśnie otrzymał święcenia kapłańskie. Dręczony namiętnością porwał jednak Marię z jej rodzinnego domu, uwiózł nocą do Wrocławia i postanowił ukryć w swej izdebce przy zakrystii, a rano szukać protekcji u swego wuja, kanonika Katedry. Gdy jednak młodzi weszli do kościoła, zobaczyli pochód duchów niosących trumnę, w której spoczywał sam Henryk. Nogi ugięły się pod młodzieńcem i serce pękło mu ze strachu, Maria zaś umarła z rozpaczy, widząc go martwym u swych stóp.
Źródła: Praca zbiorowa Cuda Polski - miejsca, które musisz zobaczyć Publicat, 2006, http://www.spacerownik.wroclawski.eu/, https://e-lama.pl/